SŁÓŃCE ŚWIECI NAD NAMI
Costa del Sol, czyli wybrzeże Słońca. Z tym słońcem nie ma żadnej przesady. Można odnieść wrażenie, że świeci tu bez końca. Ponoć aż 320 dni w roku. A tutejsza zima to w zasadzie nasza wiosna. Nie da się zaprzeczyć, że niezwykle stabilna, dobra pogoda jest tu największą atrakcją. Od północy chroniona przez pasmo górskie Sierra Nevada jest najcieplejszą częścią Hiszpanii. W miesiącach letnich, trzeba trzymać się blisko linii brzegowej, żeby cię doszczętnie nie wypaliło. Rzekomo najbardziej oblegana turystycznie część Hiszpanii. A więc przekleństwo dla szukających spokoju i doświadczeń swoiście tubylczych, bo na pierwszy rzut oka – jak to w przypadku turystyki masowej – prawie wszystko jest tu pod dyktando niewyrafinowanych gustów angielskich miłośników tatuażu i niemieckich wielbicieli piwa.
A Polak – ten wieczny malkontent i tułacz, co to nigdzie nie znajduje swojego miejsca na ziemi – od razu marudzi i wybrzydza. Nic z tych rzeczy! Bo właśnie – moim skromnym zdaniem – jest to doskonałe miejsce na wakacje dla tych, którzy nie odnajdują w sobie powołania do odwiedzania tylko tych miejsc, w których jeszcze nikt nie był. Gdy tylko otrząśniesz się z pierwszego wrażenia i wyruszysz poza strefę wielkich hoteli, nawet przechodząc kilka uliczek dalej, zobaczysz zupełnie inny świat. Ogromne hotele, których architektura z rzadka komu dostarcza wrażeń estetycznych, mnie akurat aż tak bardzo nie przytłaczała. Ot tak jest prawie wszędzie w masowo obleganych kurortach. Dużo gorsze wrażenie odniosłem pod tym względem w Maspalomas na Gran Canarii. Bo takich straszydeł jak tam, nie ma chyba nigdzie. Przynajmniej ja nie widziałem.
MALAGA – MIASTO NIE TAK OCZYWISTE
Kiedy pierwszy raz byłem w Andaluzji, a było to w ramach zorganizowanego wyjazdu, ominęliśmy Malagę. Rozumiem, że każdy program podyktowany jest wyborem tego, co oglądamy, a co z bólem serca trzeba pominąć, lecz na moje pytanie dlaczego omijamy Malagę, nasza przewodniczka odpowiedziała: „bo tam nic nie ma!”. O zgrozo! Nie słyszałem, żeby ktoś rozczarował się Malagą. Wiadomo przecież, że nie jest to Sewilla, Kordoba czy Granada, ale oprócz możliwości włóczenia się bez końca po barach tapas, nie zapominamy przecież, że Malaga to miasto rodzinne Pabla Picassa. Jego muzeum, mieszczące się w Pałacu Hrabiów Buenavista, gdzie możemy zobaczyć szereg jego prac ze wszystkich okresów życia, jest obowiązkowym punktem zwiedzania miasta. A wspominając sławy, oprócz Picassa, do Malagi na każde obchody Wielkiej Nocy ma ponoć wracać – wywodzący się z niej – Antonio Banderas, który – jak powiadają – jest członkiem bractwa biorącego udział w uroczystościach Wielkiego Tygodnia. Tak to ci w białych kapturach!
A do zobaczenia jest ponadto Alcazaba – jedna z najstarszych fortec, jaka została w Hiszpanii po Arabach oraz Castillo de Gibralfaro – zamek, z którego – co prawda – zostały tylko baszty, ale z których można podziwiać fantastyczną panoramę całego miasta. Zaraz u podnóża Alcazaby znajduje się rzymski amfiteatr z czasów cesarza Oktawiana Augusta, czyli początków naszej ery. Nie wspomnę już o niedokończonej Katedrze Wcielenia ze słynną jedną wieżą i wielu innych urokach miasta.
A Malagę – jak wiele innych miast w basenie Morza Śródziemnego – założyli Fenicjanie blisko 3 000 lat temu. Potem na krótko rządzili tu Grecy, a następnie Kartagińczycy – także przecież będący fenicką kolonią w Afryce Północnej (dzisiejsza Tunezja). Następnie ulegli oni Rzymianom w czasie wojen punickich, to jest w roku 202 przed Chrystusem. Rzymianie nazywali ją Flavia Malacita. Po upadku cesarstwa rzymskiego, półwysep iberyjski zalali Wandalowie, aby w VIII wieku zostać podbitym przez Arabów, którzy wywarli na tym obszarze widoczne do dziś dnia piętno. Z Malagi zostali wypędzeni dopiero w 1487 roku, która stała się w ten sposób częścią Królestwa Kastylii. W twierdzy Alkazaba mieści się muzeum archeologiczne, w którym zgromadzono wiele eksponatów od czasów prehistorycznych, poprzez czasy fenickie i rzymskie aż do panowania arabskiego.
BENALMADENA, CZYLI SMAK SŁODKIEGO PRÓŻNIACTWA
Wracając do kwestii próżniactwa. W tym celu wybrałem miejscowość Benalmádena, do której łatwo można dostać się autobusem z Malagii. Co do samej miejscowości, pasuje tu dokładnie to, co pisałem powyżej na temat wielkich kurortów. Benalmádena Costa to część miasta będąca skupiskiem wątpliwej piękności hoteli, których jest tu całe mnóstwo, ale jest i stara część miasta (Benalmádena Pueblo), która już zdecydowanie przypomina tradycyjne andaluzyjskie miasto. Takie, jakie znamy z obrazków.
Obok Fuengiroli i Torremolinos, Benalmádena to miejscowość wybitnie turystyczna. Z 30 tysięcy stałych mieszkańców w sezonie rozrasta się do 100 tysięcy. I to głównie Brytyjczyków ze wszystkimi swoimi dobrymi i złymi stronami. Oczywiście życie toczy się głównie wzdłuż wybrzeża, ale także w dzielnicy Arroyo de la Miel – najbardziej handlowej części miasta skupionej wokół stacji kolejowej na trasie Malaga – Fuengirola. W tej dzielnicy znajduje się także park rozrywki Tivoli World. Możesz w tej okolicy przejechać się kolejką górską na szczyt Monte Calamorro, skąd będzie ci dane podziwiać nie tylko wspaniałą panoramę Costa del Sol, ale dojrzeć także wybrzeże Afryki. Najwięcej ludzi – szczególnie po zmroku – kursuje tam i z powrotem promenadą wzdłuż morza w kierunku wyjątkowo ładnej mariny, gdzie życie towarzyskie tętni w niezliczonej ilości barów, restauracji i dyskotek. Ta „naprawdę ładna marina” to bardzo skromne określenie, gdyż dwukrotnie ogłaszano ją najpiękniejszym portem na świecie. Nieopodal mariny znajduje się akwarium Sea Life, a w nim aż 2000 gatunków morskich zwierząt.
Znam ludzi, których interesują głównie plaże. Jeżdżą od plaży do plaży. Dla mnie osobiście trochę dziwne. Plaża jak to plaża. Jedna podobna do drugiej. W Benalmádenie, na długości 9 kilometrów jest ich ponoć aż 15, więc przez ponad dwa tygodnie, codziennie można plażować na innej. Są one ogólnodostępne i nikt cię z nich nie wypędzi jak chociażby w Toskanii, gdzie z zupełnie pustej plaży wyrzucał mnie ochroniarz, bo okazało się, że wstęp jest płatny 10 euro. Tutejsze plaże są dla wszystkich. Nie są oczywiście plażami z białym, drobniutkim piaskiem, lecz charakterystycznym w tym regionie gruboziarnistym. Uwaga jest też plaża dla nudystów – ponoć jedna z najwcześniej otwartych w Hiszpanii.
To, co mnie akurat bardzo urzekło w Benalmádenie, to Parque de la Paloma. Wpadłem tam zupełnie przypadkiem, szukając miejsca do biegania. Nie jest on aż tak duży, więc trzeba go kilka razy okrążyć, żeby się nieco zmęczyć, ale jest za to zupełnie wystarczający, by poczuć się w nim naprawdę egzotycznie, w dodatku w towarzystwie wolno biegających kur, kogucików i królików, których – o dziwo i taką mam nadzieję – nikt nie próbuje zjadać. Oprócz nich spotkamy łabędzie, pawie i milutkie osiołki. Park jest pełen egzotycznej (oczywiście egzotycznej dla nas) roślinności, w tym mamy park kaktusów i sukulentów – aż 450 gatunków. Przeczytałem, że według TripAdvisor Parque de la Paloma należy do 25 najpiękniejszych parków Europy.
Kolejnym ciekawym miejscem w Benalmádenie jest motylarnia. Hoduje się w niej ponad 1500 motyli z całego świata. A jako, że żywot motyla bardzo krótki, trzeba je w kółko rozmnażać (niektóre rozmnażają się we własnym zakresie). No i oczywiście trzeba im zapewnić odpowiednie warunki do rozwoju, w tym egzotyczną roślinność i rozmaitego rodzaju nektary. Kiedy więc wchodzimy do motylarni, można poczuć się jak w tropikalnym lesie, choć pewnie czasami jest tam chłodniej niż na zewnątrz, bo temperatura wewnątrz nie może przekraczać wewnątrz 29 stopni przy wilgotności na poziomie 80%. Oczywiście motyle nie są nigdzie zamknięte, lecz latają sobie wolno i przysiadają to tu, to tam – czasem na twoim kołnierzu lub głowie. Oprócz motyli, spotkać możemy sympatycznego kangura o imieniu Wally oraz dwie iguany, które wykazują całkowitą obojętność, nawet wobec tych, którzy zechcą zmierzyć się z ich wzrokiem.
W Benalmádenie znajduje się także największa w całym zachodnim świecie, buddyjska stupa, zaprojektowana skądinąd przez polskiego pochodzenia architekta Wojtka Kossowskiego, a oddana do użytku w 2003 roku. Spośród ośmiu różnych typów stup odwołujących się do różnych etapów życia Buddy, stupa w Benalmádenie odwołuje się do osiągniętego przez Buddę oświecenia. Także w Polsce, w miejscowości Kuchary znajduje się stupa wybudowana w 2002 roku z inicjatywy dokładnie tego samego człowieka, to jest Lobpyna Tseczu Rinpocze – buddyjskiego mistrza z Butanu. I tym razem nie obyło się bez polskiego akcentu w trakcie zwiedzania stupy. Wchodząc do środka, zastaliśmy jedynie dziewczynę kręcącą młynkiem modlitewnym. Słysząc nasze szepty, zwróciła się do nas w ojczystym języku. Jak widać nie wszyscy spędzają czas na Costa del Sol wylegując się na plaży.
MIJAS – PUEBLO BLANCO NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI
Jak już pisałem Benalmádena nie szczególnie pasuje do naszych wyobrażeń andaluzyjskiego białego miasteczka (pueblo blanco). Aby takowe zobaczyć, nie trzeba jednak jechać zbyt daleko. Zaraz obok Benalmádeny leży bowiem Mijas – miasteczko, które wygląda dokładnie tak jak Andaluzja z obrazka dla turystów. Oczywiście w momencie, w którym pojawiłem się w Mijas, trwała tam – a jakże – fiesta. Z zewnątrz może się wydawać, że fiesty trwają tam bezustannie. Mniej więcej w tym samym czasie fiesta odbywała się także w Maladze i w Rondzie. Piszę oczywiście o Mijas Pueblo, ponieważ jest jeszcze Mijas Costa, które posiada wszystkie cechy typowego kurortu.
Mijas Pueblo położone jest na zboczu góry, skąd roztacza się wspaniały widok na wybrzeże. To doskonałe miejsce do nieśpiesznego włóczenia się bez celu wąskimi uliczkami i rozkoszowania się chwilą, na ile tylko bezlitosne słońce nam na to pozwoli. Wystarczy te kilkanaście kilometrów w głąb lądu, aby poczuć różnicę w temperaturze. Słońce, którego tak poszukujemy i dla którego znaleźliśmy się akurat w tym miejscu, a nie na przykład na Islandii, staje się powoli naszym wrogiem. Zaczynamy desperacko szukać cienia albo – można odnieść takie wrażenie – czujemy, że za chwilę wypali nam ono mózg. Oczywiście zawsze znajdzie się miejsce w jakiejś restauracji, gdzie wpatrywać się będziemy ubranym w tradycyjne stroje kobietom, które – z racji odbywającej się fiesty – wyglądają tak jakby zaraz miały tańczyć flamenco.
Populacja Mijas liczy sobie około 7500 mieszkańców, spośród których wielu to obcokrajowcy. Uciekli od jesienno-zimowego chłodu Skandynawii lub przysłowiowej angielskiej pogody. Jednak w czasie trwania fiesty, tym, co naprawdę można poczuć na własnej skórze to Andaluzja w swej miłości do świętowania. W tym podejściu do życia, które podziwiamy i którego może nieco zazdrościmy, ale którego także często nie rozumiemy, żyjąc w bezustannej tyrani produktywności, ciągłego czegoś do zrobienia. Nie zdajemy sobie sprawy, że prawdziwa produktywność wyłania się z pasji, a więc w istocie wiele ma wspólnego z zabawą. Nie jest to więc pusta rozrywka, lecz prawdziwa celebracja radości życia. A bez niej trudno być także produktywnym.
A poza tym Mijas ma nam do zaproponowania ośle taksówki i budynek korridy (plaza de torros) w owalnym – a nie jak to zazwyczaj bywa – okrągłym kształcie. Mamy sanktuarium Virgen de la Peña z XVI wieku oraz z tego samego wieku kościół pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia wzniesiony na ruinach meczetu, którego minaret wykorzystano jako dzwonnicę.
MARBELLA, CZYLI POGODA NIE TYLKO DLA BOGACZY
A teraz krótki, acz głęboki oddech wielkiego świata. Świata luksusu, na który możemy sobie – co najwyżej – popatrzeć. Wspominana przeze mnie już przewodniczka wspominała niegdyś, że w Marbelli taki ten luksus, że żadnego sklepu w rodzaju „Biedronki” nie uraczysz. Nie ma po co tam wjeżdżać, bo tam same tylko wille, pałace celebrytów i mafii – przede wszystkim ruskiej. No cóż. Okazało się, że są i zwykłe bloki i sklepy dla „normalnych ludzi”. No i najnormalniejsze – jak wszędzie tutaj – hotele z przeznaczeniem dla masowego turysty. Nie jest więc Marbella tylko miejscem dla bogaczy.
A przede wszystkim są tu także cudowne plaże i piękna starówka. Oczywiście jest część, w której ulokowali się możni tego świata bez względu na to, skąd czerpią swoje zyski. Mafia neapolitańska nie jest wcale aż tak patriotyczna i także ona wypoczywa oraz pracuje na Wybrzeżu Słońca. Z powodu rezydujących tam członków Camorry zaczęto je nawet nazywać Costa Nostra. Także mafie z krajów, gdzie wionie chłodem i sypie śniegiem upodobały sobie to miejsce. I tak mafia rosyjska (przedstawiciele rosyjskich przedsiębiorców) pokochały Marbellę, gdzie można być sąsiadem Antonio Banderasa, Julio Iglesiasa, Seana Connery czy ostatnio George Clooneya. Co ciekawe – swoje rezydencje mają tu także bossowie kolumbijskich karteli, wszak to przecież okno na europejski rynek kokainy. Regularnie swoje wakacje spędzał tu król Arabii Saudyjskiej rządzący w latach 1982 – 2005 Fahd ibn Abd al-Aziz Al Su’ud. Tutaj także w 1982 roku otwarto pierwszy meczet od czasów rekonkwisty. Saudyjska rodzina królewska ma tutaj willę…, a raczej pałac będący repliką Białego Domu w Waszyngtonie. Każdy jego dzień pobytu z całą świtą kosztował ponoć przynajmniej kilka milionów euro.
„Obrzydliwe” bogactwo szczególnie rzuca się w oczy w porcie, czyli pobliskim Puerto Banús, gdzie cumują jachty o wartości od kilku do kilkudziesięciu milionów euro. Zaprojektował je niejaki Arnold „Noldi” Schreck rodem z Jakucka na Syberii, który wcześniej stworzył – między innymi – Beverly Hills, na życzenie – bliskiego kumpla generała Franco – José Banúsa. Puerto Banús zostało pomyślane i zaprojektowane w całości przez jednego architekta jako miejsce dla najsmaczniejszej śmietanki towarzyskiej. Przy jego otwarciu w 1970 roku, obecni byli chociażby Roman Polański, Hugh Hefner czy księżniczka Grace z Monako.
A nadbrzeżne sklepy to – ponoć najbardziej na świecie skoncentrowana na tak małej przestrzeni – enklawa luksusu. Mamy tu same tylko sklepy w rodzaju: Gucci, Jimmy Choo, Salvatore Ferragamo, Tom Ford, Dolce&Gabbana czy Louis Vuitton. Trzeba nadmienić, iż obroty tego nadbrzeża przekraczają obroty wymienionych marek z całego Madrytu czy Barcelony. Tutaj od 5 do 8 czerwca odbywa się także impreza o nazwie Marbella Luxury Weekend, gdzie zbierają się wszyscy, którzy dużo mają i dużo mogą, żeby nakupić sobie sprzętów, dzięki którym moc będzie z nimi. Oczywiście nie zaszkodzi sobie popatrzeć. Przecież odrobina luksusu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Zawsze można sobie kupić na pamiątkę „rolexa” za 10 euro od imigranta z Afryki, których tu także nie brakuje, bo policja zupełnie nie przejmuje się sprzedawcami „markowych” butów czy torebek wprost z chodnika. Ot po prostu Hiszpania.
Ale jest też stara część Marbelli o niezwykłej urodzie. Także tu mnóstwo sklepów, lecz głównie z rękodziełem, no i cenami zdecydowanie bardziej dla ludzi. W sercu starego miasta Plac Pomarańczy zaprojektowany w stylu kastylijskiego renesansu, a przy nim trzy godne uwagi budynki: renesansowy ratusz z 1568 roku, XVII-wieczne merostwo – Casa del Corregidor oraz Ermita de Nuestra Señor Santiago – mała kaplica, pochodząca prawdopodobnie z XV wieku i będąca jednym z najstarszych obiektów sakralnych miasta. Niedaleko Plaza de los Naranjos, na południowy wschód, stoi XVII-wieczny barokowy kościół Santa María de la Encarnación, a nieco dalej, na północ, świątynia znana jako Ermita del Santo Cristo de la Vera Cruz, zbudowana w XV wieku i przebudowana w XVIII wieku. Marbella to także Park Allameda z bujną, śródziemnomorską roślinnością oraz znajdujące się na głównej promenadzie miasta rzeźby autorstwa Salvadora Dali.
Próżniacze życie nie może zbyt długo trwać. Tydzień wystarczy i wracamy do pracy.
Leave a Reply